magiczne Gubbio

nadchodzi burza

Znowu nieco "na wariata" ruszyliśmy na podbój turystyczny. Bez wcześniejszego planowania, wertowania przewodników i przekopywania netu. Ot tak, po opalaniu, pływaniu, obiedzie - nagle uznaliśmy, że warto się gdzieś ruszyć. Cel podróży wybraliśmy posługując się jedynym słusznym kryterium, tj. czasem dojazdu (po rzymskiej przygodzie z niekończącym się powrotem bardzo pilnujemy, żeby nie jeździć po ciemku).

Zwiedzanie zaczęliśmy od ruin rzymskiego teatru, które leżą poza obronnymi murami otaczającymi zabytkowe centrum Gubbio. Starsza część rodziny podziwiała starocie, a młodsza z okrzykiem radości pogalopowała na pobliski plac zabaw: można się zachwycać miastami i kamieniami, ale porządna huśtawka z oparciem chyba wzbudziła w DemOlce większy zachwyt, niż stary teatr. ;)
Już w tym momencie zaczęłam się nieco obawiać tego, co mogą przynieść posępne chmury, który zaczęły się pojawiać daleko na horyzoncie, ale naiwnie uwierzyłam optymistycznym prognozom w telefonie. My pomaszerowaliśmy za mury, a kurtki zostały w samochodzie... 


To miasteczko jest magiczne. Można zachwycać się każdą uliczką, murem, domem, cegłą. Fotografowałam zakątek, po czym robiłam trzy kroki i mogłam zaczynać od nowa - nowy kąt padania światła, nowy punkt widzenia, nowy zachwyt. I tak bez końca.
Już wcześniej czytaliśmy, że w Gubbio nie ma tłumu turystów, ale nie nie chciałam w to wierzyć. Faktycznie: było pusto i zagadką pozostanie, czy inni mieli po prostu dokładniejsze prognozy pogody niż my, czy tam zawsze jest tak pusto. Po zadeptanym Asyżu i przepełnionym Rzymie, ciche i spokojne Gubbio było - jakże miłą - niespodzianką. Bardzo odczuwalna była też różnica w stosunku miejscowych do turystów - byli "włosko serdeczni", otwarci, uśmiechnięci, chętni do pomocy - tacy, o jakich głównie czytałam...



"Zwiedzanie właściwe" zaczęliśmy od najniżej położonego muzeum civico w Palazzo dei Consoli (dawnym ratuszu). Zdążyliśmy wejść na taras widokowy i zacząć się zachwycać niezwykłymi widokami, kiedy niepokojące mnie chmury nagle nas dogoniły: przepiękne i niesłychanie klimatyczne Gubbio chyba nie ucieszyło się z naszych odwiedzin - huknęło, błysnęło i lunęło tak, że urokliwe uliczki zmieniły się w rwące potoki. 
Grzmoty tak waliły, że z ulicy odpowiadały im histeryczne płacze malutkich, przestraszonych dzieci.
DemOlka też kilka razy wyraźnie zadrżała, ale c
hwilę po wejściu do Museo civico, dla wszystkich nas stało się jasne, że chodzimy po namiastce Hogwartu. To się po prostu czuło, a przy okazji - dodało Oli (fance Rona i Harrego) odwagi. 
Jak okazało się przy wyjściu, nie byliśmy jedyni, którym ratusz kojarzył się z Hogwartem. W sklepiku muzealnym pięknie zapakowane, równiutko ustawione, stały pudełka z różdżkami: Rona, Dumbledore'a, Voldemorta, Olivandera i trzy, których nie udało nam się rozpoznać. Nie było szans na wyjście bez różdżek, ale też nie protestowaliśmy zbyt mocno.
TaTolek nie jest wielkim amatorem kupowania pamiątek z wyjazdów. Ja uważam, że warto kupować drobnostki, które pomogą za parę lat przywołać wspomnienia z jakiegoś konkretnego miejsca. I choć różdżki nie są może ściśle związane z włoskim miasteczkiem, to daję sobie głowę uciąć, że DemOlka dłuuuugo dzięki temu nie zapomni Gubbio i Jego hogwarciego Museo Civico. 

Wzruszająco wyglądała przejęta DemOlka, kiedy szła w letnim, cienkim, przemoczonym ubranku przez ogromną ulewę, a do piersi przyciskała jak największy skarb nowiutkie pudełko z różdżką. Niestety, oberwanie chmury było takie, że nie odważyłam się wyciągnąć aparatu. 

A na ulewę wyszliśmy, bo koniecznie chcieliśmy się dostać do kolejnych muzeów, na które już kupiliśmy (zbiorczy) bilet. Wiedzieliśmy, że nie mamy szans wejść pod stromą górę na piechotę - ulice zrobiły się śliskie, a woda sięgała DemOlce w niektórych miejscach do kostek. Plan zakładała przedostanie się do miejskiej windy i schronienie w kolejnym ciepłym, suchym i bezpiecznym budynku. Nie udało się. 

Mieliśmy dzikiego farta, bo miejska winda (osadzona w górze), którą mieliśmy wjechać do muzeum nr 2. na wyższy poziom miasta, wyłączyła się tuż przed tym, kiedy mieliśmy do niej wsiąść.
Chwilę potem zaczęły z niej wylatywać wodospady wody (dosłownie!!!) i dopływ prądu odcięto na stałe, a nam słabo zrobiło się na myśl co by było, jakbyśmy już w niej byli - po ciemku, z lejącą się na głowę wodą, uwięzieni gdzieś w pomiędzy zboczem gór, a miastem... 



zalana winda

Niestety, to właśnie tą windą mieliśmy dotrzeć do dwóch muzeów, do których kupiliśmy już bilety. Choć bardzo starałam się zaczarować rzeczywistość - wymusić na burzy, żeby poszła precz, na windzie, żeby nagle wyschła i na zegarze, żeby cofnął czas - musiałam przyjąć, że tym razem nic nie mogę zrobić i zwiedzanie zakończymy po obejrzeniu kilku uliczek na krzyż i jednym muzeum. Akceptacja rzeczywistości to nie jest to, co ostatnimi czasy idzie mi najlepiej, ale nie było wyjścia.
Przeczekaliśmy największe oberwanie chmury i zmarznięci, kompletnie przemoczeni, uciekliśmy do samochodu. 


Tak więc - znowu zwiedzaliśmy w biegu i znowu pozostał niedosyt, ale też znowu przygody zostaną na długo w głowach. Dostaliśmy nawet brawa od włoskich weselników, jako jedyni turyści, którzy zdecydowali się łazić w tym oberwaniu chmury. Być może, że za głupotę. ;)

P.S. 

Tolek i DemOlka zapamiętają Gubbio podwójnie - ostatnimi czasy w naszym domu trwa szał na Harrego Pottera. Zaczęło się od słuchowiska, które kupiłam DemOlce, ale Mała z takim zaangażowaniem ćwiczyła "ingardium lebiosa", że nawet Tolka udało Jej się rozruszać. Różdżki były jednym z największych marzeń Małej. 

A Tolek nagle krzyknął z radości, że w czytanym przez niego "Assassin Creed" główny bohater wspinał się po najwyższej dzwonnicy w Gubbio.
Tak to MaTOlkom fikcja literacka przemieszała się z rzeczywistością. 

Komentarze

Prześlij komentarz