jak Tolek w szpitalu chorował...

Dzieci przywitały Polskę "z przytupem" - od mojego ostatniego wpisu liczba wizyt na ostrym dyżurze jeszcze wzrosła, a ilość przyjmowanych aktualnie leków przerasta wszystkie, które braliśmy przez dwa lata w Lipsku. Ale ponieważ dziś udało nam się przespać pierwszą cała noc od 16 marca, to znowu jestem pełna nadziei na wyzdrowienie całej rodziny i sił na ćwiczenie, pisanie, sprzątanie, rozpakowywanie dobytku i przygotowywanie jedzenia na Święta. Dlatego powoli zaczynam uzupełnianie zaległości blogowych i tak część pierwsza - jak Tolek w szpitalu chorował...

Otóż po pierwszych czterech dniach polskiej szkoły nasz Syn wrócił do domu purpurowy. Jak napisał w liście do kumpla z Lipska - I was as red as a beetroot! HE,HE! Dla Niego może i było "he, he", dla nas od razu było jasne, że nie jest dobrze.


Po krótkiej konsultacji telefonicznej z naszym lekarzem, Tolek został wysmarowany hydrocortizonem, nafaszerowany środkami odczulającymi i poszliśmy spać pełni nadziei na poprawę. Niestety, następnego dnia nie było dużo lepiej. Tolek wyglądał jak poparzony, twarz zaczynała puchnąć, a humor Pacjenta pogarszał się z minuty na minutę.


Nasz święty Pediatra zostawił swoją rodzinę na spacerze w lesie i przyjechał do nas. Tolek dostał silne sterydy doustne i absolutny zakaz wychodzenia z domu. Podejrzane były pyłki drzew. Niestety, mimo naszych starań, zabiegów i skrupulatnego przestrzegania wszystkich zaleceń, przez następne dni Tolek czerwienił się, puchł, aż w końcu cały pokrył się paskudną wysypką. Kilka dni później trafił do szpitala, bo stan był zbyt poważny na leczenie domowe.


I tak zaczęła się nasza przygoda ze szpitalem na Niekłańskiej, z oddziałem alergologicznym. Tolek dostał zaszczytne, ostatnie miejsce na korytarzu. Niewygoda polegała na tym, że nie mogliśmy się położyć nawet na podłodze koło Niego, bo blokowaliśmy przejście, że całą dobę paliły się nad nami światła i że nie przysługiwała nam łazienka, tylko musieliśmy "prosić" o dostęp w pobliskich pokojach. Plusem był fakt, że ciekawski Tolek zajął się obserwowaniem otoczenia i nie zamęczał wszystkich nieustającymi pytaniami. Kroplówki dosyć szybko wyciszyły ten najgorszy stan, Tolka przestało wszystko swędzieć i nabrał wigoru. Wtedy zaczął się zachwycać pobytem w szpitalu niemal tak, jakby trafił do niezłego kurortu wakacyjnego. Postanowił dać wyraz swoim emocjom wypełniając ankietę pacjenta. I tak wyszła stara prawda, że do serca mężczyzny trafia się przez żołądek:


Nasze dziecko poczuło się na tyle pewnie, że kolejnej nocy uznało, że może zostać samo tak, żeby nikt z nas nie musiał się kiwać na niewygodnym krześle, bo "w nocy to on i tak śpi". Radość całej rodziny była wielka, bo tak się akurat złożyło, że w domu czekała (chora, a jakże) DemOlka, a nasze pokręcone kręgosłupy kiepsko znosiły szpitalne meble. Po krótkiej naradzie wojennej stwierdziliśmy, że stan Tolka jest na tyle opanowany, że faktycznie można go zostawić samego. Miejsce na korytarzu dawało pewność, że pielęgniarki i tak będą miały na Niego oko. Uradziliśmy, że DziaTolek, który mieszka 10 minut na piechotę od szpitala, będzie czekał w gotowości i jak tylko Tolek zadzwoni - przybiegnie na pomoc leczyć smutki samotności. Ponieważ na wszystkich ścianach wisiały plakaty informujące, że "tu działa telefon do mamy" sprawa wydawała się jasna. Pozostało tylko uzgodnić to z personelem szpitalnym, z którym nigdy nie mieliśmy problemów (w czasie żadnego pobytu w szpitalu).


Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że co prawda Tolka bez problemu można zostawić samego, ale zadzwonić - nie da się. Telefon do mamy, telefonem do mamy, ale kart do aparatu nie ma, a panie po nikogo nie dzwonią. Poradziliśmy sobie. TaTolek przyjechał ze starą komórką, nauczyliśmy syna dzwonić do Dziadka i - z duszą na ramieniu - zostawiliśmy Go na 6h nocnej samotności. Zadziałało super. Tolek obudził się co prawda koło 3:00, ale - zagadnięty przez pielęgniarki - powiedział, że lubi słuchać dźwięków nocy i że zaraz zaśnie. Rano zadzwonił po Dziadka, kiedy ten stał już pod drzwiami oddziału i czekał na zakończenie ciszy nocnej. Następnego dnia Tolek był już w na tyle dobrej formie, że został wypisany do domu i na razie ataki nie powtórzyły się.

Pozostał tylko we mnie pewien niesmak po tym nieszczęsnym "telefonie do mamy". Po co te plakaty, koszty, jakie niewątpliwie poniosła "Fundacja Orange"i fundowanie rodzinom chorych ułudnego poczucia bezpieczeństwa? Dlaczego dziecko nie może samo zadzwonić, albo dlaczego pielęgniarki nie mogłyby zadzwonić jeśli w nocy przyszedł był Niespodziany Strach? Przecież to jeden krótki telefon "potrzebna pomoc" i wszyscy czuliby się bezpieczniej.

Komentarze