Amerykanka w Warszawie


Spędziłam pół wczorajszego dnia z pewną nieznaną mi Amerykanką, która dwa miesiące temu przeniosła się z Kalifornii do Warszawy. Wygrzewałyśmy się na słońcu i opowiadałyśmy sobie o emigracyjnych odkryciach i problemach: o kłopotach językowych, o tym co staje się trudnością w zupełnie nieznanym kraju. Bardzo dziwne to było przeżycie. Siedziałam, słuchałam i nagle odkryłam, że Ona narzeka dokładnie na to, co ja krytykowałam w Lipsku twierdząc jednocześnie, że "Warszawa jest dużo lepsza" - że nikt nie mówi po angielsku, że w enel-medzie jest jeden pediatra anglojęzyczny i nie ma żadnego lekarza na wizyty domowe, że w szpitalu pielęgniarki krzyczały na Nią za to, że nie rozumie co do Niej mówią, że na produktach spożywczych informacje są tylko po polsku, że nie wiadomo gdzie i jak kupić bilet autobusowy, itd., itp.
W drugim miesiącu życia w Polsce ich sześcioletnia córeczka trafiła do szpitala i spędziła tam tydzień nic nie rozumiejąc i bardzo źle się czując. Wyszła z niego poturbowana psychicznie - bije, gryzie, nie chce rozmawiać z obcymi i widać, że frustracja tryska Jej uszami. Tylko trzykrotnie w ciągu kilku godzin udało mi się doprowadzić do tego, że nagle spod grzywki wyszły śliczne, uśmiechnięte, niebieskie oczy i bardzo fajna, ciekawa świata dziewczynka odpowiedziała mi coś rezolutnie.

Wieczorem weszłam na Jej tablicę na facebooku i znalazłam odbicie mojego lipskiego bloga. Jest tam mieszanka zdjęć bardzo zniszczonej Warszawy ze ścisłego centrum, przetykana przepięknymi zdjęciami Łazienek, Starówki, panoramy miasta z iglicy Pałacu Kultury. Narzekanie jakie polskie jedzenie jest niedobrze i pełne wieprzowiny oraz nieśmiałe pierwsze odkrycia, że jednak zdarzają się "perełki", jest moment załamania "ja chcę natychmiast do domu, nie wytrzymam tu ani minuty dłużej"i powolne podnoszenie się z dna, że może jednak uda się tę nową rzeczywistość zrozumieć, ogarnąć, oswoić i poukładać...

Emigracja dla dorosłych jest trudna. Ale im więcej o tym myślę, czytam i rozmawiam z (nie)znajomymi, tym bardziej odkrywam, że dla dzieci jest jeszcze trudniejsza. Ok, szybciej poznają język, łapią nowe zwyczaje i pozornie - wtapiają się w otoczenie, ale "w środku" zostają często pełne buntu i niezrozumienia dlaczego je to spotkało. Od kilku dni Tolek ma napady mówienia o Lipsku - że dzieci się z Niego długo śmiały, bo nie umiał rozmawiać, nie miał kumpli, bo przerastało Go szeptanie na lekcjach, nie chcieli z Nim grać w piłkę nożną, bo nie rozumiał okrzyków typu karny, ręka, spalony. To było prawie dwa lata temu, ale dopiero teraz, po powrocie, pierwszy raz zaczął o tym mówić.
Patrzyłam wczoraj na wierzgającą, krzyczącą i bardzo nieszczęśliwą sześciolatkę i serce mi się kroiło. Mieliśmy ogromne szczęście z tym jak Tolek przyjął wszystkie zmiany, które zafundowaliśmy Mu w ciągu ostatnich dwóch lat. Dopiero teraz to wiem.

Komentarze

  1. Smutne:( Ale jeśli chodzi o dzieci u nas zupełnie inna sytuacja, ale też i inna droga do emigracji. Może też wiele zależy od miejsca. Moi chłopcy wtopili się i z całym sercem zostali przyjęci. Dzieci im pomagały, dorośli również.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale Wy nie do końca mieścicie się w mojej definicji emigrantów. Zanim jeszcze wyjechaliście, byliście już bardziej włoscy niż Włosi, a dzieci rozumiały język i miały tam przyjaciół. To zupełnie co innego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Poleć swojej znajomej książkę Evy Hoffman "Lost in Translation" w wydaniu polskim "Zagubione w przekładzie". Doskonała analiza adaptacji Polki na obcym, kanadyjskim gruncie. Z naciskiem na psycholingwistyczne aspekty. Przeczytanie tego było dla mnie, samej w tym tkwiącej, było jak oświecenie. P.S.1. Szkoda, że nie zapytałaś wcześniej, w Lipsku są dwie lekarki Polki. Obie rodzinne. P.S.2. Tak, Sofia Coppola, pożyczyła tytuł swojego filmu od naszej rodaczki. Pozdrawiam z Lipska.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz