klinika uniwersytecka w Lipsku

Dzieci tak mają, że lubią chorować, jak TaTolek wyjeżdża. Muszą mieć jakieś wbudowane czujniki, bo na ogół wybierają sobie pierwszą lub drugą noc po tym, kiedy zostaję słomianą wdową. Tym razem było inaczej, tj. DemOlka nie doczekała nawet pierwszej nocy i padła w kilka godzin po wyjeździe ukochanego Tatusia. Tolek trzymał fason i wyczekał do drugiej nocy. I w ten cudowny sposób dwie dobry po wyjeździe TaTolka miałam pod opiekę jedno dziecko wyjątkowo mocno przyduszone atakami astmy, oraz drugie dziecko z silnymi bólami niewiadomego pochodzenia. Spałam po kilka godzin, z licznymi pobudkami i sporym strachem w sercu. Tolek swoje lata ma, a tym samym ja mam więcej doświadczenia w opanowywaniu Jego chorób i jakoś i tym razem nam się udało. Natomiast mała DemOlka za każdym razem "wymyśla" nowe przypadłości i tym razem dawała tak niespójne sygnały, że po 4-dniowych próbach leczenia nawet panie w przychodni rozłożyły ręce i czym prędzej wysłały nas do szpitala na dokładne badania.
To był właśnie jeden z najgorszych scenariuszy, jakie sobie przygotowałam na wyjazd TaTolka: chore dzieci, brak auta, nieznajomość języka i konieczna wycieczka do szpitala.
Pominę opis atrakcji związanych z zamawianiem po niemiecku taksówki czy radość z niesienia wyrywającej się DemOlki na rękach, plecaka na plecach oraz podpupnika samochodowego w dłoni. Skupię się na tym co teraz, po wszystkim, wspominam z uśmiechem, mianowicie na tym jak ludzie głupieją, jak bardzo starają się pomóc zagubionemu obcokrajowcowi.
Uniwersytecka klinika w Lipsku jest ogromna. Pamiętałam ją jak przez mgłę. Byłam tam tylko raz w stanie wskazującym na silne zapalenie i ból przesłaniał mi wtedy widoki. Mocno obawiałam się długich spacerów korytarzami pełnymi lekarzy, bo ostatnimi czasy DemOlka zaczęła dostawać histerii na sam widok kitla - rzuca się wtedy na ziemię i jak robaczek udaje, że nie żyje i nie ma się co Nią przejmować. Faktycznie zgubiłyśmy się kilka razy, ale poszło lepiej, niż się spodziewałam za sprawą pisma obrazkowego, które od wyjazdu w Polski już nie raz błogosławiłam. Mianowicie w celu ułatwienia pacjentom poruszania się, całe trasy (np. od rejestracji do pracowni ultrasonograficznej) są wyklejone jaszczurkami jednego koloru. Nam przypadła pomarańczowa i z dużą radością tropiłyśmy ją do tego stopnia skupione, że DemOlka zapomniała o otaczających Ją złowrogich fartuchach.


W każdym miejscu znajdowała się, bądź była wywoływana jakaś osoba, która mówiła po angielsku, więc dość łatwo przebiegła rejestracja, ustalanie sposobu diagnozowania i wyznaczanie kolejnych miejsc, do których musimy się udać. Ale było tez kilka śmiesznych sytuacji językowych.
1. Jedna z przemiłych anglojęzycznych pielęgniarek powiedziała mi, e konieczna będzie próbka moczu. Ale zanim przyniosła mi naczynko, DemOlka zaczęła sygnalizować potrzebę pilnej wycieczki do wc. Nie było wyjścia, musiałam dogadać się z panią, która nie znała ani w słowa w żadnym języku poza niemieckim. I tak mieszając angielski, niemieckie zwroty oraz mocno gestykulując po prosiłam o pojemniczek. Dwie pielęgniarki zadumały się, wymieniły kilka uwag, po czym dostałam... karteczkę z pieczątką placówki. Już po mojej ogłupiałem minie zorientowały się, że nie o to chodziło. A kiedy w końcu dogadałyśmy się, to zrobiło się bardzo wesoło, a ja poczułam, że stres, który towarzyszył mi w ciągu ostatniego tygodnia, powoli zaczyna ze mnie spływać.

2. Superprzystojny młody lekarz robił DemOlce USG, po angielsku wymienialiśmy krótkie uwagi, bo Olka się tak darła, że i tak ledwo słyszeliśmy. Nagle weszła pielęgniarka i On zaczął nawijać po niemiecku. Nawija, nawija, Ona się kręci obok, ale coś za często zerka na MaTolka. Założyłam, że w wersji umęczono-niewyspano-niespokojnej nie jestem aż tak atrakcyjna, wiec grzecznie pytam czy mówi do mnie, bo jak tak, to nic nie zrozumiałam. Aż się w czółko klepnął, bo w między czasie opowiedział mi wyniki całego badania, przedstawił plan co jeszcze zrobią i uświadomił mnie że zawołał profesora na konsultację, żeby mieć 100% pewności, że niczego nie przegapił. Pomylił tylko język.

3. Uroczy skośnooki student w trzeciej rejestracji postanowił MaTolka i DemOlkę odprowadzić do odpowiedniego skrzydła, bo budynek gigantyczny i łatwo się zgubić. Po angielsku mówił pięknie i bardzo starał się podtrzymać konwersację w trakcie całego spaceru (DemOlcia znowu swoim wrzaskiem nieco sprawę utrudniała). Doprowadził nas do 4. rejestracji i pyta po angielsku recepcjonistę czy porozumie się po angielsku. Tamten, że nie. I mój skośnooki przewodnik (dalej po angielsku) tłumaczy mu, że ja nie szprecham i dlatego mnie przyprowadził. Na co recepcjonista zaczyna "odpowiadać" mu łamaną angielszczyzną, pokazując co i jak. Po chwili obaj się zaczęli śmiać, przeszli na niemiecki i przewodnik mówi "no tak, ale my to jednak po niemiecku się lepiej dogadamy".

Hitem pozostaje nasza "rejonowa" pediatra, która rok temu demonstrowała mi w kuckach nad kubeczkiem, że potrzebna próbka kału. 

Wczoraj ten kraj bardzo łatwo dawał się lubić. I tak doszła do mnie prosta prawda: każde miejsce można polubić i dobrze się w nim poczuć, jeśli tylko ludzie są sobie życzliwi i się uśmiechają. Okropnie nam tego brakowało na ulicach Lipska.

Komentarze