Berlin


Niedawno odkryłam, że mój paszport kończy ważność, co spowodowało konieczność wycieczki do ambasady. Ból w tym, że ambasada jest w Berlinie (w Lipsku kiedyś była, ale się zmyła). A ponieważ Berlin jest kawałek drogi od Lipska, to musieliśmy zabrać ze sobą Tolka, bo zachodziła możliwość, że jak staniemy w korku, to nie wrócimy po Niego przed zamknięciem szkoły. W ten sposób zupełnie niezamierzenie w zeszłym tygodniu zorganizował nam się wypad do stolicy Niemiec.
Niestety, czasu mieliśmy niewiele, bo do ambasady trzeba się stawić na wyznaczoną godzinę, która u mnie wypadła w środku dnia, a z racji tego, że TaTolek nie lubi kierować po ciemku, również późne popołudnie odpadało.


Już na etapie planowania wycieczki zorientowałam się, że żeby zobaczyć wszystko, co bym chciała, potrzebny mi mniej więcej tydzień (i to najlepiej słoneczny). Wypisałam wszystkie "muszę zobaczyć", a potem skreślałam, odkładałam na następny raz, albo rezygnowałam ze względu na dzieci. W końcu na liście zostały: Reichstag, Brama Branderburska, Muzeum Historii Naturalnej (na rozgrzewkę po zimowym spacerze), resztki muru berlińskiego, wieża telewizyjna, oraz Pergamonmuseum i spacer Aleją Unter den Linded (pod lipami). Na samym końcu chciałam choć przejechać przed Muzeum Żywdowskim. Wydawało mi się to mocno ograniczoną, ale możliwą do realizacji wersją oglądania miasta. I prawie natychmiast okazało się, że bardzo się myliłam.
Przemknęliśmy głównymi ulicami szukając miejsca do zaparkowania, ale nie było na to szans. Było za to zatrzęsienie policji, która pozamykała część ulic i zmieniała kierunek ruchu drogowego. Kolejne punkty mojego programu (XXX)oddalały się, a mi ręce opadały - oczami wyobraźni widziałam jak przejeżdżamy wokół miasta i wracamy do Lipska bez wysiadania z auta.



Niespodziewanie tuż koło Muzeum Historii Naturalnej szczęście się do nas uśmiechnęło i TaTolek wcisnął nasze auto w taką norę, do jakiej mysz by się nie zmieściła. W ten sposób mój plan stanął na głowie i środkowy punkt programu trasy turystycznej stał się początkowym. Nie bardzo mi się to podobało, ale dzieciaki zachwyciły się zaraz po wejściu do budynku, gdzie powitał ich wielki łeb dinozaura, więc przestałam protestować. O tym muzeum napiszę jutro. Grunt, że spędziliśmy tam prawie trzy godziny. Dzieciaki szalały z radości, TaTolek też się wciągnął w oglądanie, a ja rwałam włosy z głowy i wykreślałam kolejne punkty z listy "must see". Kiedy w końcu stamtąd wyszliśmy wiedziałam, że muszę się cieszyć czymkolwiek, co uda mi się zobaczyć. Wpakowałam oporną DemOlkę do wózka i pokłusowałam w stronę Reichstagu. Męska część rodziny (coraz bardziej "szczęśliwa") próbowała nas dogonić (z miernym skutkiem).


Doszliśmy szybciej niż zakładałam i to od niezwykle fotogenicznej strony. Z daleka zamajaczyła nam wieża telewizyjna (i od razu zaczęłam sobie powtarzać, że z bliska zobaczę ją kiedy indziej). Miałam nadzieję, że wejdziemy do środka i napijemy się kawy w szklanej kopule na dachu.


Ale kolejka była przeogromna i po pierwszym rzucie oka było wiadomo, że przy temperamencie Olki i naszym mocno ograniczonym czasie, nie mamy na to najmniejszych szans. Postanowiłam nieco wyhamować, odpuścić sobie część "PLANU" i cieszyć się tym co widzę. Odprężyłam się i nieopatrznie pozwoliłam DemOlce wysiąść z wózka. W ten sposób ukręciłam bat sama na siebie. Po pierwsze dzieciaki poruszały się i natychmiast krzyknęły, że są głodne. Po drugie okazało się, że największą atrakcją Berlina jest dla nich.... śnieg, którego w Lipsku jest w tym roku jak na lekarstwo.


Dzieciaki oszalały ze szczęścia, w ruch poszły śnieżki, Tolek wyglądał, jakby ostatnimi siłami powstrzymywał się przed wytarzaniem w białych puchu i to tylko dlatego, że zdawał sobie sprawę, że natychmiast przemokną Mu spodnie. Zamiast tego zajął się wsypywaniem śniegu siostrze za kołnierz. DemOlka śmiała się dziko, siadała na ziemi, kładła się i zaraz potem zrywała do biegu. A cenne minuty przeznaczone na moje zwiedzanie uciekały w tempie zawrotnym. Nie było wyjścia - musiałam pogodzić się z myślą, że Berlin pozwiedzam innym razem, a zamiast muru berlińskiego zaczęliśmy szukać befsztyka, który mogłyby przekąsić dzieciaki. Na szczęście dosyć szybko znaleźliśmy takie miejsce. Moja mięsożerna rodzina napchała się kiełbasami, sznyclami i befsztykami, a ja dziobałam pieczonego kartofla, który okazał się być serwowany na zimno. Tak pokrzepieni ruszyliśmy pod Bramę Branderburską, a ja zaserwowałam Tolkowi krótki wykład o historii rydwanu, który ją zwieńcza.


Porobiliśmy zdjęcia, zapędziliśmy wspólnymi siłami najmłodszego członka rodziny do wózka i nagle odkryliśmy, że nadchodzi zmierzch. Szybkim krokiem wróciliśmy do auta żegnając Berlin i ciesząc oczy. DemOlka zasnęła w ciągu pięciu minut (co się nie zdarza), a Tolek nie zasnął tylko dlatego, że było M niedobrze (jak się okazało kilka godzin później, solidnie się czymś zatruł).
Mam świadomość, że nie widziałam prawie nic, że powinniśmy byli wycieczki zacząć półtora roku temu i co weekend oglądać po kawałku tego pięknego miasta. Berlin tętni życiem, jest wielki, piękny, niesłychanie zróżnicowany i szybki. Przypomniało mi się pulsowanie Warszawy. Zobaczyłam nagle o ile spokojniejszy i cichszy jest Lipsk. I bardzo zatęskniłam do rytmu wybijanego przez stolicę.
Do Berlina na pewno jeszcze wrócimy...



Na koniec prośba: 

Mój blog startuje w konkursie na najlepszy blog roku 2013 i choć zdaję sobie sprawę, że daleko mi do czołówki, to będzie wdzięczna za każdy oddany głos. Głosować można poprzez wysłanie SMSa: 

ABY ZAGŁOSOWAĆ WYŚLIJ SMS NA NUMER 7122,
W TREŚCI PODAJĄC NUMER BLOGA: A00502 (A, zero, zero, pięć, zero, dwa)
KOSZT SMS-A WYNOSI 1,23 

UWAGA! W NUMERZE BLOGA ZNAK "0" TO CYFRA ZERO. PAMIĘTAJ TAKŻE, ABY NIE WSTAWIAĆ W TREŚĆ SMS-A SPACJI!

Bardzo dziękuję, 
Małgosia


Komentarze