Weihnachtsmarkt czyli targ Bożonarodzeniowy


Nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle czasu od kiedy się tu sprowadziliśmy. Cały czas mi się wydaje, że to się dopiero zaczęło, że jesteśmy zupełnie nowi w Lipsku, że przygoda się dopiero rozkręca. Tymczasem kolejne miesiące mijają i kiedy termometr pokazał w ostatnią niedzielę 5st. C., a deszcz na chwilę ustał, postanowiliśmy wybrać się na Weihnachtsmarkt, tj. targ bożonarodzeniowy w Lipsku. Zupełnie tak, jak rok temu.
Tylko tym razem poruszaliśmy się pewniej, wiedzieliśmy czego się spodziewać, dokąd iść, co zjeść, co pokazać dzieciom, a które miejsca ominąć szerokim łukiem, żeby nie oszaleć od nadmiaru atrakcji. Było całkiem sympatycznie. Ponieważ sam jarmark pokazywałam już rok temu i to dwukrotnie, to dziś skupię się na części kulinarnej tejże wycieczki. Zaczęliśmy od czegoś, co miało być chlebem ze smalcem, ale albo Niemcy nie wiedzą co to prawdziwy smalec (w co wątpię), albo nasza znajomość języka niemieckiego była niewystarczająca (co specjalnie by mnie nie zdziwiło). Zamiast tego było starym chlebem z jakimś zmielonym mięsem, posypanym wiórkami cebulowymi. Zdjęcia nie ma, bo przy bliższym oglądzie nie wyglądało zachęcająco, kanapka szybko spotkała się z koszem na śmiecie. W poszukiwaniu czegoś smaczniejszego kupiliśmy klasycznego wursta, tj. kiełbasę w bułce. Sądząc po tempie, w jakim zniknął, było smaczne, jak zawsze. Potem przyszła kolej na coś, na co czekałam od roku. Kiedy rok temu byliśmy w Dreźnie byłam akurat na ostrej diecie i - zupełnie bez sensu - zjadłam wschodnie danie z fasolą, zamiast tego, co uchodzi za przysmak drezdeńskiego Jarmarku Świątecznego. Żałowałam tamtej decyzji przez równe 12 miesięcy i nie było siły, która tym razem by mnie powstrzymała od spróbowania. Ponieważ w tym roku nie planujemy wycieczki do Drezna, przyszło nam próbować drezdeńskich frykasów w Lipsku (iście matołkowy pomysł).


Wspomniany przysmak to Dresdner Handbrot, czyli mówiąc wprost biała buła, nadziewana żółtym serem i szynką lub serem i pieczarkami. Podawana jest z odrobiną śmietany lub twarożku na wierzchu, posypana szczypiorkiem. Buły wypieka się w kamiennych piecach opalanych drewnem, w postaci bagietki, która jest cięta na kawałki w momencie serwowania dania, lub w postaci małych bułeczek, gotowych do podania zaraz po wyjęciu z pieca i udekorowaniem białym kleksem na wierzchu. Wersja pieczarkowa jest mało zjadliwa, natomiast mięsna spowodowała, że dzieci ożyły i gwałtownie domagały się kolejnych porcji.
Potem przyszedł na deser, tj. prażone orzechy, a na końcu to, na co dzieci czekały najbardziej, tj. jabłka zanurzone w czekoladzie. Najedliśmy się jak bąki, przemarzliśmy do szpiku kości (okazało się, że deszcz nie pada, temperatura wysoka jak na grudzień, ale lodowaty wiatr właził pod kurtki i smagał zimnym jęzorem po łydkach i plecach) i uciekliśmy do domu jak tylko przyszła kolejna deszczowa chmura i zaczęło nad dodatkowo zalewać.


Było naprawdę rodzinnie i świątecznie. Nie przeszkadzały nam już niemieckie wszechobecne kiełbachy, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić, nie szukaliśmy rdzennie niemieckiego rękodzieła, więc "multikulturowa cepelia" nie zdziwiła nas nic a nic; wiedzieliśmy, że wpadniemy w dziki tłum i byliśmy na to psychicznie gotowi. Było tak, jak miało być, choć nie obeszło się bez pewnych elementów humorystycznych, jak wtedy, kiedy dzieci na scenie zaczęły śpiewać jakieś niemieckie piosenki. Nam się zrobiło żal, że to nie polskie kolędy lub angielskie piosenki, które też byśmy mogli pośpiewać i dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że Tolek śpiewa w najlepsze, cały zachwycony, że "w końcu jest coś, co zna". Dzieciaki zachwyciły się żywymi owieczkami w bożonarodzeniowej szopce, wybiegały, co było niezwykle ważne po sobotnim przymusowym "więzieniu" w domu, zjadły to, co dostępne tylko od święta. Wygląda na to, że zaczynamy przywykać do niemieckich atrakcji.

Komentarze