świąteczna niespodzianka


Przez ostatni miesiąc trwały ożywione rozmowy na linii Lipsk-Warszawa i Warszawa-Lipsk. Co ze Świętami? Kto przyjeżdża? Kto zostaje (i gdzie)? Co robimy?
Ponieważ w rodzinnym mini głosowaniu doszliśmy do wniosku, że mamy już powyżej dziurek od nosa ciągłego pakowania, jazdy samochodem i życia na walizkach, postanowiliśmy spędzić Święta w Lipsku. Wtedy telefon rozpalił się aż do czerwoności: kto nas odwiedzi? i czy w ogóle ktoś? a kiedy? a jak? a na jak długo? Po wielokrotnych dyskusjach z BabcioTolkami, DziadkoTolkami, CiocioTolkami i WujkoTolkami, padło na jedną z Babć. I dopiero się zaczęło: pociągiem czy autobusem, na początku grudnia czy na końcu, na Święta czy na Sylwestra, a może wcale??? Tydzień temu wydawało się, że BabcioTolka już podjęła decyzję, kupiła bilet i psychicznie zaczęła przygotowywać się do wyjazdu. Ale w czwartek zadzwoniła z informacją, że chyba ma zapalenie płuc, w piątek - że to "jednak tylko zawał", a w sobotę, że chyba zatrucie pokarmowe. Nauczeni doświadczeniem czekaliśmy spokojnie na rozwój wydarzeń, niczego nie mówiąc dzieciakom. Jakby się udało - byłaby niespodzianka, w przypadku niepowodzenia - nie byłoby rozczarowania.
W sobotę wieczorem wydawało się, że BabcioTolka jednak wsiadła do autobusu. Pewności zabrakło, bo przestała odbierać telefony i odpisywać na SMSy. A że BabcioTolka ma w zwyczaju zapominać telefonu na drogę, to na MaTolka padł blady strach, że powtórzyła swój popisowy numer i tym razem, przez co nie byłoby wiadomo kiedy przyjdzie (autobusy przyjeżdżają z dokładnością do trzech godzin). Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu (prawie) wszystko poszło z planem. W niedzielę rano telefon BabcioTolki ożył, przyjechała cała i zdrowa, a autobus miał tylko półtorej godziny opóźnienia.
Tolek wyczuł, że coś się święci. Nie trzeba było być Einsteinem, bo MaTolek toczyła krótkie, a wielokrotne rozmowy telefoniczne z BabcioTolką: "gdzie jesteś?", "co widzisz"?.
O uzgodnionej porze TaTolek (obudzony w ostatniej chwili) pojechał po gościa, a Dzieciaki zaczęły pytać co się dzieje. Żeby nie spalić tajemnicy w ostatnim momencie, prawdomówny MaTolek posiłkował się kłamstwem: Tata ma spotkanie z pracy, pewnie przyjdzie na chwilę z tym panem do domu, więc musimy się ogarnąć (było wcześnie rano, a ponieważ całą sobotę spędziliśmy na zabawie, to mieszkanie wyglądało jak pobojowisko). Dzieci jak niepyszne wygrzebały się z piżam, pościeliły łóżka, a MaTolek z szaleństwem w oku szykowała śniadanie, odkurzała, sprzątała, biegała po całym domu jak kot z pęcherzem. W którymś momencie dzieci zaczęły nawoływać z pokoju, że przecież mieliśmy się bawić i co ta Mama robi najlepszego, zamiast budować z klocków. Powtórzyłam opowieść o obcym panu, co tu zaraz wejdzie i Tolek westchnął ze znawstwem "aaaa, czyli teraz tak latasz i sprzątasz, bo nie chcesz żeby pomyślał, że zawsze jesteśmy tacy nieogarnięci?". Przenikliwy ten nasz Tolek. ;)
Pół godziny później mieszkanie świadczyło o naszym ogarnięciu, śniadanie było w trakcie tworzenia, a dzieciaki bawiły się w swoim pokoju, kiedy w drzwiach zazgrzytał klucz. TaTolek przywiózł Babcię, a MaTolka oficjalnym głosem zawołała dzieci, żeby przyszły się przywitać. Niechętnie oderwali się od lego i przymaszerowali do przedpokoju (sytuacja o tyle kuriozalna, że nigdy nie mieliśmy w domu nikogo z pracy TaTolka w domu, a tym bardziej - nie w niedzielny poranek. Za całą pewnością nie szykowałabym dla takiego pana śniadania, ani nie wołałabym na takie oficjalne przedstawiania, tylko raczej zamknęłabym się z dziećmi w pokoju - ale dzieci przyjęły to wszystko ze spokojem). Stanęli w drzwiach, Tolek szedł pierwszy, a Lala-Jego cień - jak zawsze tuż za Nim. Lala popatrzyła pierwsza do przedpokoju i nieco zgłupiała, natomiast Tolek podniósł wzrok jak stał niecały metr od Babci. I zamarł. Okropnie mi żal, że nie nagrałam tego momentu, ale uznałam, że należy Mu się trochę intymności. Najpierw opadła Mu szczęka, potem brwi powędrowały do połowy czoła, potem wzrok powędrował do MaTolka i TaTolka - jakby szukał potwierdzenia tego, co widzi. Było kompletne zaskoczenie, szok, niedowierzanie, a na końcu dziki okrzyk radości i bieg do wyciągniętych ramion Babci. I łzy radości, szaleństwo, wzruszenia.
Dla tego momentu warto było wytrzymać miesiąc konspiracji i nerwy do ostatniej chwili czy Babcia wsiądzie w autokar.
A duuużo później Tolek przyznał, że oczom nie wierzył i musiał upewnić się czy Babcia, która stoi przed Nim, to na pewno nie obcy pan z pracy Taty, tylko tak łudząco podobny.


Komentarze

Prześlij komentarz