jak toddlers club zaczął chylić się ku upadkowi


Wielokrotnie pisałam i kilka razy pokazywałam toddlers club, na który od półtora roku chodzę z Lalą. Rok temu było to prowadzone przez Amerykankę w wieku moich DziadkoTolków. Debbie ma cztery córki, siedmioro wnucząt i choćby Jej rodzinne doświadczenie było warte przegadania. W szczytowym momencie pracy w tutejszej szkole międzynarodowej prowadziła cztery dziesięcioosobowe grupy toddlersów. Niestety, wiosną zapadła decyzja, że Debbie wraca do USA i ktoś musiał przejąć po Niej zajęcia. Padło na trzy młode dziewczyny, które na co dzień pracują w przedszkolu. Tu należałoby dodać uczciwie, że dyrekcja szkoły, w której odbywają się zajęcia, od dawna nie była zbyt przychylna tej inicjatywie i zrobiła wszystko, żeby ukręcić jej łeb. I w ten sposób od kilku miesięcy z zapartym tchem obserwuję jak można skopać coś, co działa, ma się świetnie i cieszy się dużym wzięciem.
Nie było żadnej reklamy. Część dzieci dorosła i poszła do przedszkola, a poza tym (jak to w międzynarodowej szkole bywa) co chwila ktoś przenosi się do innego kraju. I tak z czterech grup uchowała się jedna niezbyt liczna. Siedem mam, siedmioro dzieci.
Zabrano nam salę, która miała drabinki, miękkie materace na ziemi, mnóstwo zabawek i ogromne elastyczne klocki, z których dzieciaki ustawiały zjeżdżalnie, tory przeszkód, góry i doliny. Słowem - przepadło miejsce najlepszej zabawy i szaleństwa.
Ruszyłyśmy nieco zdezorientowane, ale z dużym zapałem. I na każdym kroku spotykały nas niemiłe niespodzianki. Najpierw powaliła nas cena, potem okazało się, że każde spotkanie trwa około 15 min. krócej niż w zeszłym roku. Odkryłyśmy, że żadna z prowadzących zajęć nie zajrzała do informacji zostawionych przez Debbie i nawet nie wiedzą o czym już rozmawiałyśmy, że nie przekazują sobie wzajemnie tego, co robimy i o czym rozmawiamy i w ten sposób zajęcia prowadziły na zmianę trzy mocno niedoinformowane osoby. Kolejny raz rozmawiałyśmy o odsmaczaniu, odpieluszaniu i nauce spania. I byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że prawie wszystkie dzieci w między czasie przeszły ten etap rozwoju, o czym wyraźnie powiedziałyśmy. Aż w końcu okazało się, że te zajęcia to głównie malowanko-wycinanki dla dzieci, a dyskusje dorosłych zostały ograniczone do minimum. Zeszłoroczna grupa mam wyrywała się z domu, oddawała dzieci pod opiekę wykwalifikowanych opiekunów i mogła spokojnie rozmawiać z DOROSŁYMI, pijąc kawę i poznając zwyczaje różnych krajów i kręgów kulturowych (na ogół temat smoczków, pieluszek czy nocników miałyśmy w nosie i po 10 minutach zbaczałyśmy na tematy mniej dzieciowe, ale dużo ciekawsze). Trzy miesiące po tym, jak grupę zaczęły prowadzić trzy niedoświadczone wychowawczynie przedszkolne, grono mam mocno uszczupliło się i grupa zaczęła świecić pustkami. Każda z nas musi teraz stać nad własnym dzieckiem i pilnować, żeby nie wylało farb, lub nie padło jak długie ślizgając się na galaretce rozmazanej po podłodze. Takie "zajęcia" to mamy codziennie w swoich domach.
Najpierw nieśmiało, a potem coraz głośniej zaczęłyśmy wyrażać sprzeciw - "kreatywne zabawy" możemy spokojnie uskuteczniać u siebie, z możliwością wykąpania dzieci zaraz po końcu prac i co ważniejsze - bezpłatnie. Niestety, protesty pozostały bez odzewu.  Wczoraj prowadzące przyznały, że nie wiadomo czy grupa się utrzyma (a nie wiedzą tego, co ja wiem, tj. że kolejne dwie mamy postanowiły zrezygnować). Pół roku po wyjeździe Debbie cała inicjatywa szkolna dla dzieci w wieku przedprzedszkolnym zaczęła chylić się ku upadkowi.

I tak powstał pomysł, żeby toddlers club uczynić nieoficjalnym i przenieść do MaTolkowego domu. Co prawda nieco peszy mnie wizja regularnych spotkań siódemki dzieci w wieku do trzech lat, biegających po mieszkaniu, ale chyba warto spróbować. A że u mnie idzie szybko od decyzji, do działania, to początek wyznaczyłyśmy na jutro. Będzie się działo!

Komentarze