10 lat...


Dziesięć lat temu właśnie staliśmy w kościele na Nobla i przyjmowaliśmy życzenia ślubne. Powoli odpuszczał stres, zaczynaliśmy się śmiać, żartować. Jedni z gości opowiadali jak weszli do kościoła i wyszli myśląc, że pomylili kościoły, bo pan młody im się nie zgadzał - okazało się, że weszli w momencie, kiedy do ołtarza prowadził mnie Tata...


Chwilę potem świeżo upieczony Mąż wręczył mi parę ślubną bez głów - okazało się, że dekoracja samochodu odkleiła się, kiedy Kuba jechał do kościoła i ozdobni małżonkowie z maski auta stracili głowy.


"Na wariata" zapraszaliśmy na wesele dawno niewidzianych znajomych, którzy jednak przyszli na nasz ślub. I ogromnie się cieszyliśmy, że zrozumieli, zaproszenie przyjęli i bawili się z nami do rana.


Kuzynka powiedziała mi wtedy "nie denerwuj się, to taki dzień, kiedy wszyscy życzą Ci najlepiej" i to podziałało jak plasterek na skołatane serce. Ręce przestały mi się trząść, nogi trzęsły się dalej, ale z zimna, a nie z emocji.


Koło 4:00-5:00 nad ranem wróciliśmy do domu. Zabraliśmy naszego psa na spacer. Ciekawe czy ktoś wyglądał wtedy przez okno - panna młoda w bordowej sukni ślubnej, która zafarbowała od farby na parkiecie i pan młody w nieskazitelnym garniturze, oboje w kurtkach sportowych, w lekkim błotku grudniowym...


To było dobre 10 lat. Dziś dwa małe gnomy latają po domu i tak dają czadu, że głowa puchnie. Czuję się trochę jak kwoka. Zaganiam to moje stadko, przytulam i cieszę się życiem. Szkoda, że Dziadka nie ma z już z nami.

Komentarze