instytucja: szkoła



Trochę przez przypadek, a trochę przez chwilowy (kompletny) zanik asertywności, znalazłam się w radzie rodziców szkoły Tolka. Z lekka obawą szłam dzisiaj na spotkane, trzymając wierzgającą i chorą Lalkę pod pachą. Zastanawiałam się czego się mam spodziewać, na ile poważnie będzie, czy Lalka nie będzie nikomu przeszkadzała, itd., itp.
A potem siedziałam półtorej godziny i oczy wychodziły mi coraz bardziej na wierzch. Szanowne grono mam (plus jeden tatuś) oraz dyrekcja zasiadło i zaczęło deliberować: pół godziny o tym, jak urządzić Christmas Party i gdzie (tj. w której części szkoły) - jedno pomieszczenie za duże, jedno za małe, jedno zbyt nieintymne, inne zajęte. No i kto to wystroi świątecznie? i co z jedzeniem? A tak w ogóle, to co jest najważniejsze dla dzieci: wyżerka i prezenty czy może świąteczna atmosfera i choinka? I na co położyć nacisk, co im przekazać? Niestety, okazało się, że pół godziny to za mało, żeby dojść do jakiegokolwiek wniosku poza tym, że dzieci to dzieci i wolą jeść słodycze, niż słuchać kolęd, więc nie warto skupiać się na atmosferze. Przeszliśmy więc do kolejnego punktu programu, tj. co robić ze znalezionymi w szkole, a zgubionymi przez dzieci rzeczami. Jest w szkole taki kącik, który nazywa się "lost and found" i z założenia każda gapa może tam odnaleźć tego, co wcześniej zgubiła. No, ale gapy jak to gapy często tak nie zaglądają i piękne ciuchy, ładowarki do komputerów, piłki, pudełka na jedzenie i inne takie leżą miesiącami i się kurzą. No i jak często należałoby to wyrzucać? Raz na rok czy dwa? A może 4 razy? a może co tydzień? Tak sobie wesoło debatowaliśmy przez kolejne 15 minut i znowu nie udało nam się dojść do konkluzji. Z racji chwilowej niemocy i ograniczonego czasu, zaczęliśmy więc dyskutować o tym, jakiego typu pismo ręczne dzieci poznają. Bo dwa lata temu zaczęli się uczyć jakiegoś tam, ale w zeszłym roku szkoła została włączona do testowego programu pisma innego, tj. z innym sposobem łączenia liter. Niestety, okazało się, że nawet nauczyciele nie są w stanie tego opanować i dlatego w tym roku jest pismo numer trzy i jeszcze inne zawijasy w literkach pisanych. Biedne dzieci pogłupiały i nie mają pojęcia czy a z b połączyć kreseczką, zawijaskiem czy może pisać osobno. Gdyby nie powaga zgromadzonych, to chyba bym leżała i kwiczała. Na szczęście Tolek nie zorientował się, że mógłby mieć z tym jakikolwiek problem i pisze tak, jak nauczył się w Polsce, natomiast nauczyciele nie zorientowali się, że pisze po swojemu i się zachwycają.
Później poruszaliśmy jeszcze inne niezwykle ważne problemy w postaci rodzaju szafek na buty, które byłyby najwygodniejsze dla dzieci (na obecnych się niewygodnie siedzi), braku miejsca parkingowego na rowery (bo jest 200, a potrzeba więcej), zapotrzebowania na szkolny autobus (nie wiem, o co chodziło, bo akurat biegłam szukać Lalkę) oraz nowych zajęć pozalekcyjnych (j.w.).


 Zaproponowałam, żeby rzeczy znalezione leżały pod koniec roku w miejscu, gdzie rodzice wypisują dzieci codziennie ze szkoły. No, ale się nie da, bo kto by przeniósł te 30 kurtek i bluz i dwa pudła butów i gadżetów? Zasugerowałam, że może Wigilię zrobić klasowe, a nie rocznikowe, żeby dzieci i rodzice mieli szansę się poznać i zintegrować choć trochę? Okazało się, że to za dużo zamieszania, sprzątania, straconych lekcji oraz że rodzice nie wierzą, że dzieci dadzą radę zrobić dekoracje samodzielnie. Zamilkłam tym bardziej, że Lala wyraźnie dawała znać, że ma dość. I tak sobie myślę... po co tak komplikować? Po co instytucjonalizować to, co można zrobić najprościej, bez zamieszania? I przede wszystkim: po co siedzieć i radzić, zamiast wziąć się do roboty? Jak nie ma chętnych do przeniesienia kurtek, upieczenia ciasta raz na rok czy wycięcia z dzieckiem gwiazdki do ozdoby sali, to może nie warto siedzieć półtorej godziny i zgrywać ważniaka?

Komentarze