impreza pod blokiem


Jak wszyscy wiedzą, nasze poprzednie mieszkanie sąsiadowało z piekarnią, która nocami zatruwała nam życie. Kiedy więc szukaliśmy nowego lokum, dokładnie sprawdzaliśmy możliwość otwarcia w tym samym budynku lokalu usługowego, sprawdzaliśmy bliskość piekarni czy restauracji. Chcieliśmy mieć pewność, że tym razem obędzie się bez wpadki. I prawie się udało. Po pierwsze ulica, przy której mieszkamy była przez pól roku zamknięta - trwałą wymiana rur. To w tym czasie przeprowadziliśmy się do Lipska i szukaliśmy mieszkania. Wydawało nam się, że to mało ważna, małą uliczka. Tymczasem po jej otwarciu okazało się, że to jedno z głównych połączeń dzielnicy, na których ruch zamiera na 2 godziny w ciągu dobry. To powoduje taki hałas w nocy, że ciężko spać przy otwartym oknie. Staramy się do tego przyzwyczaić, wielkich szans na zmianę nie mamy.
Natomiast w drugiej strony mieszkania mamy urokliwy kanałek, po którym pływają gondole i dziwny budynek, który długo stał opuszczony.
Kiedy więc któregoś dnia zaczęło się coś dziać, byłam przerażona, że kolejny nocny zakłócacz rośnie nam pod nosem. A działo się bardzo, bardzo. Najpierw zaroiło się od ekipy w białych spodniach roboczych, zjechało mnóstwo samochodów i zaczęli piłować, wiercić, stukać i pukać i tak pól dnia. Ku mojemu przerażeniu zaczęło się pojawiać coś na kształt sceny. 


Dzięki Bogu kilka godzin potem przykryto to białym brezentem i "scena" okazała się być stelażem do ogromnego namiotu - stawialiśmy wtedy na Octoberfest, tylko brakowało nam jakiejkolwiek informacji o tym święcie w Lipsku.


I kiedy już chciałam odetchnąć z ulgą, na tarasie sąsiedniego budynku pojawił się jakiś pan i zaczął rozstawiać podejrzanie wyglądający sprzęt, nie bardzo pasujący do święta piwa...


Kolejnego dnia pan zniknął, za to pojawił się zastęp ludzi w szarych fartuchach, którzy porozstawiali ławy, stoły i wszystko przykryli obrusami. Rozstawiono mnóstwo stolików, stoliczków, kanap i foteli. Wszystko białe, wszystko na brudnym piachu i bez żadnego przykrycia i pod gołym niebem.


Trzeciego dnia od rana brzęczały rozwożone szklanki, talerze, sztućce, a po południu zjechały samochody cateringowe. Pojawiła się Bardzo Ważna Pani, która kierowała oddziałami ludzi - dostawali różnokolorowe fartuchy, różne zadania, różne czapy. I wszyscy byli niezwykle przejęcie, jakby szykowali się do Pracy Życia


Każdy stoliczek był ustawiany co do centymetra w określonym miejscu, każdy kosz na śmiecie był starannie chowany, każdy obrus tysiąc razy wygładzany (a wiatr miał to w nosie i targał wszystkim w najlepsze).


Na końcu - kosmetyka; kwiaty na stoły, menu, tajemnicze torebki papierowe i świeczki. Co ktoś to poustawiał, to obrus podnosił się na wietrze i odlatywał ze wszystkim na ziemię. Zastanawiałam się "do ilu razy sztuka" i czy wygra wiatr, czy ludzie.
Mniej więcej wtedy odkryliśmy, że na wszystkich balkonach na przeciwko nas ludzie rozsiadają się wygodnie, zawinięci w koce, z lornetkami i aparatami fotograficznymi. Robiło się ciekawie.


Po trzech dniach ciężkiej pracy kilkudziesięciu osób, zaczęło się. Przyszło stado ważniaków w garniturach i mundurach. Okazało się, że budynek będzie nowym oddziałem lipskiego domu kultury, a wszystkie przygotowania poprzedzały oficjalne otwarcie tegoż.


O 20:00 wystąpiły panie w stylu ABBY, nawet nieźle im szło, ale i tak gros gości było zajęte serwowanym jedzeniem i drinkami.


Impreza trwała ok. 5 godzin. O 22:00 kulturalnie wszystko ucichło. Najedli się, napili, poprzemawiali i poszli. O 7:00 rano następnego dnia zostały tylko resztki namiotu - wszystko było sprzątnięte, zgarnięte, złożone.

Nam na pamiątkę został mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu.

Komentarze