pasja w życiu

Dawniej było łatwo: capoeira była moją pasją. Nią oddychałam, myślałam, czułam; rytm, dźwięk, axe, śpiewanie, klaskanie, granie na instrumentach... treningi, pot, zmęczenie, czasem łzy i kontuzje - to było to, co sprawiało, że czułam, że żyję. Tak poznałam TaTolka.


Na ślubie berimbau towarzyszył organom kościelnym, potem samba, capoeira, bębny na weselu. Jeszcze pół ciąży ćwiczyłam i radość wychodziła mi brzuchem.
A potem stanowcze, bezdyskusyjne veto od lekarzy.


Po latach wróciłam do sportowego trybu życia, a jedna K. namówiła mnie, żebym przestała bać się wrażliwości, żebym znowu żyła pełną piersią. Czytam, trochę piszę, ćwiczę. Jest dobrze. Lipsk pomaga w wyciszeniu, daje czas na zastanowienie się nad samym sobą i celami w życiu (a o tych teraz dyskutujemy często). Nieśmiało marzę o kolejnej sztuce walki i bieganiu, ale na to jeszcze za wcześnie, jeszcze bardziej niesmiało snuję zawodowe plany na przyszłość. 
Małymi kroczkami do celu. Byliśmy w PL, przyjechały z nami kolejne paki i paczki książek i "wisienka na torcie" w postaci nowych butów.


 Będzie dobrze. Lekarze nie mieli racji. 


PS. Ponieważ jest to blog rodzinny, a nie tylko o mnie, to uprzejmie donoszę, że dzieci mają się dobrze, mają swoja kupkę książek i też ćwiczą, a mąż został bez kupki, bez książek i bez butów.
O tym - może jutro.




Komentarze

  1. Nie nabijaj się ze mnie, jak ja tu takie wyznania osobiste walę publicznie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem o co chodzi z tymi lekarzami. W końcu ostatni raz widziałyśmy się jak się jeszcze kapołejrowałaś :). A wesele widzę pikne było takie.... kapejrowe ;) A post sentymentem trąci na kilometr! :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz