śladami Dziadków do obozu Czerwonego Krzyża w Zeithain



W 1944 roku, po Powstaniu Warszawskim, moi ukochani Dziadkowie - członkowie AK, trafili do obozu w Zeithain. Niedługo przed śmiercią dziadek powiedział, że kiedy wsiadali do wagonów w Warszawie, byli przekonani, że wywożą ich do obozu koncentracyjnego. Na pytanie Mamy dlaczego nie próbowali w takim razie uciekać powiedział, że byli już w takim stanie psychicznym, że nikt nie miał siły na ucieczkę mimo braku ran fizycznych.
Ponieważ Babcia była sanitariuszką, a Dziadek sanitariusza świetnie udawał, mieli to szczęście, że trafili do obozu Czerwonego Krzyża. Razem z Nimi trafiło kilka osób z rodziny i przyjaciele.
Poza tym, że byli żołnierzami, byli też młodymi (21 i 22 lata), zakochanymi w sobie ludźmi. I tak się złożyło, że w tym niemieckim obozie postanowili wziąć ślub, co też zrobili 17 maja 1945 roku. Dostali z tej okazji placki ziemniaczane, którymi razem ze współwięźniami raczyli się w barakach (pamiętam ich 40 rocznicę ślubu, w czasie której na stół - ku zdziwieniu zaproszonych gości - wjechały głównie placki).
Tego samego dnia udało im się uciec z obozu i w - holenderskich mundurach - przebić w bezpieczne miejsce. Uciekali przed zbliżającym się frontem wschodnim, który dla nich - jako powstańców - mógł się okazać groźny. W końcu trafili do punktu zbornego, w którym skupiali się wszyscy uciekający przed Rosjanami. Tam zostali zweryfikowani, a następnie przerzuceni do Brukseli i wcieleni do armii alianckiej.


Ani Babcia, ani Dziadek, który umarł prawie 30 lat później niż Ona, nie wrócili nigdy w tamte strony. Nie dowiemy się juz dlaczego...W ostatni weekend postanowiliśmy nadrobić to "za nich".
Niestety, spóźniliśmy się o jeden dzień na wystawy zdjęć i przedmiotów poobozowych - szkoda, bo bardzo liczyłam, że zachowały się jakieś zdjecia ślubne. Dziadkowie, oczywiście, takich nie mieli. Wszystko było zamknięte "na głucho", ale może to lepiej, bo wyobraźnia mogła ruszyć, a i o zadumę łatwiej w cichych, pustych, jesienn-zimowych klimatach...


Na poszukiwania ruszlismy trzypokoleniowo. Moja Mama jechała pełna smutku i zadumy - Dziadek umarł w maju tego roku i strasznie nam Go brakuje.
Mnie "ruszyło" dopiero na miejscu. Opowieści o Pomarańczarni, AK, wojnie były w domu chlebem powszednim. Dziadek opowiadał mi je zamiast bajek, a opowiadać umiał rewelacyjnie, jak na rasowego wykładowcę przystało. TaTolek szanował Dziadka za Jego umysł, osiągnięcia na polu naukowym. Tolek pamieta Go jako staruszeczka, "Dziadka PraAndrzeja", który w chwilach przytomności umysłu umiał w niesamowity sposób opowiedzieć prostymi słowami o najbardziej skomplikowanych teroriach naukowych. Olcia raczej nie będzie Go pomiętała inaczej, niż z naszych wspomnień i zdjęć. TaTolek i dzieciaki ożywili się na widok flag, na których wypisane były nazwiska więźniów oraz daty ich narodzin i pojmania.
Każde z nas przeżywało tę wycieczkę śladami historii po swojemu, każdy ze swoimi emocjami, myślami, ale z równym zacięciem szukaliśmy na miejscu "śladów Dziadków".


W obozie przebywali głównie Rosjanie, dużo Włochów i niewielu Polaków. Przebywali w osobnych barakach, chowani byli na osobnych cmentarzach. Szybko robiło się ciemno i znaleźliśmy tylko rosyjską część. Wiosną wrócimy szukać dalej. Spróbujemy wcześniej dowiedzieć się czy mają jakieś obozowe archiwa - może jeszcze zobaczę Dziadków nad placakami weselnymi.

Na pewno gdzieś czeka na nas flaga z Dziadkami... barak 19. - to miejsce, które musimy znaleźć następnym razem.

Komentarze

Prześlij komentarz