rodzic podróżujący

 

TaTolek dużo wyjeżdża służbowo. To znaczy dużo według moich kryteriów, bo znam takich, co wyjeżdżają dziesięć razy więcej i jeszcze im mało. Najdziwniejszy wyjazd to taki, kiedy był 60 km od domu, ale przez 4 dni nie miał jak wrócić nawet na dwie godziny.
Ja lubię samotność. Mój pokój był zawsze na szarym końcu domu i mało kto docierał aż tak daleko. Odpowiadało mi to. Miałam swoje książki i swój świat.
Spokój przy dwójce dzieci jest pojęciem względnym, ale też go lubię. Jak TaTolek wyjeżdża, zasiadam do pisania moich pamiętników, rysowania, piję swoje herbatki, zostawiam kubki gdzie tylko mam ochotę, a wieczory są ciche i tylko moje. Jasne, czasem jest za cicho, za porządnie, za "poukładanie", a jak dzieci się rozkładają (dawniej z dokładnością szwajcarskiego zegarka zaczynały chorować w noc poprzedzającą wyjazd tatusia), to bywa nerwowo i mocno ponuro. Ale uogólniając - raz na jakiś czas fajnie jest zostać samemu ze swoimi myślami na kilka dni.
Natomiast (dla mnie) koszmarnie jest wyjeżdżać służbowo. Wszystko jedno czy miałam 20, 25 czy 30 lat - wyjazdy z pracy były dla mnie zawsze taką samą karą za grzechy. Trzeba się pakować, rozpakowywać, oswajać hotel, zanim się człowiek przyzwyczai do nowego miejsca i pór dnia, to juz znowu ma się pakować. Okropieństwo! Dlatego zawsze jak TaTolek (który lubi podróżować) wyjeżdża, to myślę sobie "jak to dobrze, że jedzie On, a nie ja".
I w całych tych wyjazdach jest jeden moment, którego Mu zazdroszczę. To wtedy, kiedy stęsknione dzieci biegną na powitanie, krzycząc z radością "tataaaaaa". I tak było wczoraj.


PS. Tolek biegł tak samo, ale jest na tyle szybki, że nie zdążyłam wyciągnąć aparatu fotograficznego.

Komentarze

Prześlij komentarz